Ceny nad polskim morzem zapierają dech w piersiach. Tradycyjna rybka z frytkami i surówką gdzieś na deptaku i papierowej tacce kosztuje już jak wykwintne danie w dobrej restauracji. Jednak na nadesłanym nam paragonie to nie cena ryby powala.
Czytelnik Longin spędzał urlop w Mielnie. Za tradycyjny nadmorski obiad dla dwojga zapłacił 110 zł. Porcje ryb nie zostały jakoś rekordowo wycenione, zapłacił za nie 27 i 36 zł. Surówki również nie, kosztowały 6 zł za porcję.
Uwagę naszego czytelnika przykuły jednak ceny frytek. Tradycyjne kosztowały go 11 zł, talarki - 13 zł. To zdecydowanie najdroższe frytki, z jakimi do tej pory mieliśmy do czynienia podczas tegorocznego festiwalu nadmorskiej drożyzny.
Ten sezon jest zdecydowanie inny niż wszystkie poprzednie. Pandemia koronawirusa sprawiła, że jest dużo krótszy, a przedsiębiorcy, którzy żyją dzięki turystom, mają mniej miesięcy, by zarobić na resztę roku. Robią więc, co mogą, by podreperować swój budżet.
To z kolei sprawia, że nasza redakcja zasypywana jest przesyłanymi przez czytelników paragonami. Najmocniej wyróżniają się te, z których wynika, że za rybę w smażalni (plus dodatki) dla dwojga trzeba zapłacić i 200 zł.
Czytaj także: Gorszący widok na polskich plażach. Polacy mówią "dość"
Gastronomia i turystyka to branże, które mocno odczuły gospodarcze skutki epidemii. Po dwóch miesiącach przestoju właściciele restauracji chcą odrobić straty. Sami restauratorzy przyznają, że tanio nie jest.
W jednej ze smażalni ryb w Jastarni usłyszeliśmy, że ryby po prostu stały się towarem deficytowym. To samo powiedziano nam w restauracji w Szczecinie. Połowy z roku na rok są coraz mniejsze, zwłaszcza na Bałtyku. A skoro ryb jest mniej, pośrednicy dyktują coraz wyższe ceny. Powyższy rachunek pokazuje jednak, że warto także zwracać uwagę na ceny dodatków.
Zapisz się na nasz specjalny newsletter o koronawirusie
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl