W czwartek poznańska policja poinformowała o zatrzymaniu 55-letniego mężczyzny. Był poszukiwany od 18 lat, a ostatnie kilkanaście spędził w Afryce - głosił komunikat. Ciążył nad nim wyrok 8,5 roku więzienia za liczne oszustwa i kradzieże.
Wirtualna Polska dotarła do osoby, która - nieświadoma jego przeszłości - współpracowała z nim, a nawet mieszkała pod jednym dachem. Ojciec Dariusz Godawa od 25 lat opiekuje się dziećmi w Kamerunie, a Jacka T. poznał przed dwoma laty. Jak się okazuje, jego historia jest bardzo barwna. I niejednoznaczna.
- W 2016 r. napisał do mnie e-maila. Z racji prowadzonej działalności często odzywają się do mnie turyści. Zatrzymują się tu obieżyświaci, ostatnio był Arkady Fiedler podczas swojej podróży elektrycznym samochodem - mówi Godawa w rozmowie z Wirtualną Polską. T. zaoferował mu swoje usługi - budowlane, elektrykę, stolarkę. W zamian chciał tylko jedzenia i dachu nad głową.
- Z ostrożności kilka dni szukałem go w bazach listów gończych, nic nie znalazłem. Taki fachowiec w sierocińcu zawsze się przyda, więc zgodziłem się na jego przyjazd - relacjonuje duchowny. Jak się okazuje, T. jechał do niego ze stolicy Nigerii. Wcześniej w jednej z polskich placówek dyplomatycznych, gdzie podał się za podróżnika, który zgubił paszport, dostał 100 euro. - Wcześniej bez paszportu 10 czy 12 granic przekroczył - mówi misjonarz.
Krajan z Dębca
Kiedy w końcu 55-latek dotarł do sierocińca w stolicy Kamerunu, Jaunde, okazało się, że, podobnie jak Godawa, pochodzi z Poznania. - Mało tego, też pochodził z Wildy, z Dębca. Chodziliśmy nawet do tej samej podstawówki, chociaż on był trzy lata młodszy. Na pewno kiedyś zetknęliśmy się na korytarzu czy podwórku - opowiada.
T. przyznał się duchownemu do trudnej przeszłości. Jako 14-latek podpalił skład opon szkoły chorążych pożarnictwa, za co trafił do szkoły poprawczej. Później odbywał kary w Rawiczu i Wronkach. O tym, że ciąży nad nim wyrok, nie wspominał.
- Mówił, że nie chce wracać do Polski, że nie ma do czego. Wspominał, że ma siostrę, ale nie daje znaku życia. Przyjechał do mnie z misji w Wybrzeżu Kości Słoniowej, wcześniej był w Mauretanii, Maroku. Opowiadał, że pracował też jako wolontariusz po trzęsieniu ziemi w Turcji - wspomina Godawa.
Jakim T. był człowiekiem? - Kochał mówić, kochał być słuchany. Co by o nim nie mówić, znał się na wszystkim. Ciężko pracował, mimo że nikt go do tej pracy nie gonił. On po prostu to uwielbiał. Oglądał na YouTube filmiki dla majsterkowiczów. Pasjonował się tym. I próbował tą pasją zarażać innych. Nawet na siłę - charakteryzuje duchowny.
Mroczna strona Jacka T.
55-latek znał pięć języków. Godawie wspominał, że nauczył się ich… w więzieniu. - Naprawdę, mówił przynajmniej w pięciu językach. Słyszałem przez telefon. W każdym z nich robił błędy gramatyczne, ale mu to nie przeszkadzało. Chciał, żeby ludzie go słuchali - opowiada.
T. potrafił też sprawiać problemy. Misjonarz wspomina, że bywał bardzo agresywny. - Nie w stosunku do mnie, w naszych relacjach zawsze wyczuwałem respekt. Ale było nam nieraz wstyd, jak docierały do nas wieści o nim od miejscowych. Potrafił ich strasznie zrugać i zwyzywać - wspomina.
Godawa opowiada też historię, jak przez protekcjonalny stosunek do tubylców T. nabawił się nie lada kłopotów. - Wysłałem go kiedyś do Bertuam, by naprawił okna w moim poprzednim sierocińcu. Potem miał robić u polskich misjonarek w Dżut szkołę dla Pigmejów. W mieście akurat gościł jakiś minister. Jacek nie mógł nosić swojego ulubionego stroju - bojówek, moro, arafatki. Upomnieli go żandarmi, wybuchła kłótnia. A z nimi nie ma żartów - opowiada. T. trafił do więzienia, gdzie dostał malarii i tyfoidu.
Misjonarki ze Zgromadzenia Sióstr Najświętszej Duszy Chrystusa Pana postawiły mężczyznę na nogi. Ten jednak wykorzystał pierwszą nadarzającą się okazję, by uciec. - W czerwcu wróciłem z wakacji, a jego nie ma. Dzwonię do sióstr i słyszę, że był u nich, siedział ponad miesiąc. Któregoś razu dostał milion franków - miał kupić blachę na dach. Wziął pieniądze i zniknął - relacjonuje Godawa.
Zabrał pieniądze i zniknął
Jak wylicza, milion kameruńskich franków to około 7 tys. zł. Razem z pieniędzmi, które dostał od niego na podróż i remont sierocińca w Bertuam, to 10 tysięcy. T. zabrał też skrzynię elektronarzędzi. Misjonarz wspomina, że mężczyzna zapracował sobie na zaufanie. Dostawał dużo większe pieniądze, samochód. Sam przynosił faktury, chwalił się, ile pieniędzy utargował, jak korzystnie coś kupił. Gdy zaufanie zdobył, postanowił to wykorzystać.
- Nie chodzi o to, co ukradł, bo naprawdę na to zapracował. Gdybym miał mu płacić za to, co robi, zarobiłby kilka razy więcej. Zawiodłem się na nim jako na kimś, komu się ufa, osobie, która mogła być tu latami. Jesteś z kimś, żyjesz z nim jak rodzina, a on ci robi coś takiego - wyznaje misjonarz.
Po tym jak T. zniknął z Dżut, był ponoć widziany w Angoli i na północy Republiki Środkowoafrykańskiej. Z niewiadomych przyczyn w połowie tego roku trafił do Polski. Na początku zamieszkał na terenie województwa małopolskiego, później przemieszczał się po kraju, często zmieniając miejsca swojego pobytu. W listopadzie najwidoczniej uznał, że o jego występkach z przeszłości zapomniano. Wrócił w rodzime strony. Wpadł na terenie jednego z podpoznańskich gospodarstw.
55-latek został zatrzymany i przewieziony do aresztu śledczego. Czeka go długa odsiadka - już wcześniej sąd wyznaczył mu karę 8 lat i 6 miesięcy pozbawienia wolności.
Ojcu Dariuszowi Godawie oraz siostrom z Dżut można pomóc klikając w poniższe linki:
http://www.misja-kamerun.pl/category/jak-mozesz-pomoc/
https://duszajezusa.pl/kontakt/
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.