Ze statystyk, które przytacza "Uwaga TVN", wynika, że w zeszłym roku w naszym kraju spłonęło 8353 samochody. Ledwie 7 z nich było "elektrykami", 13 - hybrydami. Pożary pojazdów elektrycznych, choć wciąż dość rzadkie, to wywołują mnóstwo emocji, zwłaszcza w sieci. Wszystko przez fakt, iż baterie potrafią palić się przez kilkanaście godzin i wymagają specjalnych działań ze strony strażaków.
Jej "elektryk" spłonął w garażu. Teraz ma problemy
W roku 2023 w Polsce spaliły się cztery samochody elektryczne. Chociażby w marcu w Tuchomiu strażacy potrzebowali 21 godzin, aby ugasić "elektryka". Aż w końcu sięgnęli po specjalny kontener gaśniczy wypełniony wodą. Taki sprzęt posiada straż pożarna w Warszawie.
- Kontener został zaprojektowany do tego, aby można było wciągnąć do niego auto, które ma podwyższoną temperaturę ogniw i odizolować je od otoczenia. Po drugie używa się kontenera po to, by móc skutecznie pracować z autem, aby obniżyć jego temperaturę. Jedną z możliwości jest zalanie ogniw wodą, czyli uzyskanie takiego poziomu wody w kontenerze, aby podwozie auta było pod wodą - mówi mł. bryg. Artur Laudy w programie "Uwaga TVN".
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Na zakup elektryka w ostatnich miesiącach zdecydowała się m.in. Kamila Szmulik, bohaterka jednego z odcinków "Uwaga TVN". Jak zdradziła, przekonały ją do tego oszczędności. Jej dom posiada fotowoltaikę, więc przy wysokich cenach paliw, ładowanie pojazdu "z gniazdka" byłoby dużo tańsze. Problem w tym, że kobieta nie nacieszyła się zbyt długo swoim zakupem.
Czytaj także: Horror w Żabce. Wiła się po podłodze i demolowała sklep
"Elektryk" pani Kamili spłonął po pół roku użytkowania. - Samochód nie ładował się, bo zwykle w dzień nie ładowałam auta, robiłam to na wieczór, bo wtedy w domu jest mniejszy pobór prądu - dodała kobieta w rozmowie z "Uwaga TVN".
Była godz. 13, gdy kobieta usłyszała huk. Wybiegła z domu i zobaczyła, że jej samochód się pali. Brama garażowa była wygięta, wokół pojazdu pojawiło się mnóstwo dymu. Na miejscu pojawiła się też straż pożarna. Jako że nie doszło do pożaru baterii w aucie, strażacy dość szybko poradzili sobie z ogniem.
Wstępnie ustalono, że przyczyną pożaru było zwarcie instalacji elektrycznej w garażu. Innego zdania był biegły, którego wynajęła firma ubezpieczeniowa. Ocenił on, że pożar to konsekwencja zwarcia instalacji w samochodzie z powodu wady fabrycznej pojazdu. Dlatego pani Kamila nie otrzymała wypłaty odszkodowania z tytułu szkody całkowitej.
- To nie były oględziny auta. Pan wysiadł z samochodu, zapalił trzy papierosy, zrobił 10 zdjęć i pojechał. Stwierdził, że była to wada fabryczna samochodu - powiedziała kobieta.
Inny ekspert, posiadający uprawnienia biegłego sądowego, wskazał na zwarcie w instalacji elektrycznej garażu zasilanej przez panele fotowoltaiczne. Za stworzony raport należało zapłacić 3,5 tys. zł. Pani Kamila zapłaciła go z własnej kieszeni.
Na tym nie koniec problemów kobiety. Bank Ochrony Środowiska uznał, że auto zostało... skradzione. Dlatego zobowiązał Kamilę do zwrotu 22 tys. zł dotacji otrzymanej w ramach programu "Mój elektryk". Co ciekawe, w umowie dotacji znalazł się zapis informujący o tym, że zniszczenie pojazdu w ramach siły wyższej może doprowadzić od odstąpienia od żądania zwrotu dotacji. Wystarczyła zatem odrobina dobrej woli ze strony BOŚ.
Wrak "elektryka" przez pół roku stał przed domem pani Kamili. Kobieta obecnie jest bez samochodu, bez pieniędzy od ubezpieczyciela. Ciągle czeka na decyzję w tej sprawie. Jedno wie na pewno - prędko nie pomyśli o zakupie auta ładowanego "z gniazdka".
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.