Uwaga świata koncentruje się na wojnach w Ukrainie i w Gazie, ale w Sudanie sytuacja jest nie mniej alarmująca. Kraj trawi jeden z największych kryzysów humanitarnych na Ziemi. Nie ma jasności, co dokładnie dzieje się w stołecznym Chartumie ani w innych miastach, bo dwie walczące armie odcięły Sudan od świata. Na miejscu nie ma zachodnich mediów. Co najmniej kilku dziennikarzy zostało zabitych, gazety zawiesiły działalność, w całym kraju są problemy z dostępem do internetu.
Szczątkowe informacje, które przedostają się do świata, są wstrząsające. 9 maja 2024 r. organizacja Human Rights Watch poinformowała, że w mieście Al-Dżunajna w zachodnim Sudanie mogło dojść do ludobójstwa Masalitów i innych niearabskich mieszkańców regionu. W mieście znaleziono masowe groby. Według ONZ zabitych mogło zostać tam ok. 15 tys. osób. Łączna liczba ofiar wojny jest nieznana, ale szacunki wahają się właśnie od 15 tys. do, jak mówił na początku maja specjalny wysłannik USA do Sudanu Tom Perriello, nawet 150 tys.
- Ten kraj implodował. Sytuacja jest katastrofalna - mówi o2.pl dr Wilk.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Dwaj generałowie i Rosja w tle. "Chartumu już nie ma"
Wojna wybuchła 15 kwietnia 2023 r. Wszystko zaczęło się od ataku zbuntowanej Siły Szybkiego Wsparcia (RSF) na budynki rządowe w stołecznym Chartumie.
Siły Szybkiego Wsparcia, złożone głównie z dżandżawidów, czyli zbrojnej milicji muzułmańskiej, wcześniej były po stronie rządu. W trakcie wojny w Darfurze (2003-2020) - określanej jako pierwsza wojna napędzana zmianami klimatycznymi, bo pod ich wpływem muzułmańskie ludy koczownicze przesunęły się na obszary zamieszkane przez ludność niearabską, co doprowadziło do konfliktu - żołnierze RSF byli używani przez rząd do mordowania i wysiedlania na masową skalę ludów rolniczych w południowym Darfurze.
Dżandżawidzi palili wsie, zabijali mężczyzn, porywali kobiety i dzieci. Kiedy jednak wojna w Darfurze się skończyła, uzbrojone oddziały dżandżawidów zostały odcięte od źródła dochodu. To zrodziło bunt przeciwko władzy centralnej. Teraz walczą o kontrolę nad krajem z Siłami Zbrojnymi Sudanu (SAF), którymi kieruje generał Fattah Abd ar-Rahman al-Burhan.
Na czele RSF stoi generał Mohamed Hamdan Dagalo, znany też po prostu jako "Hemedti". I on, i gen. Al-Burhan utrzymują bliskie kontakty z Rosją. "Hemedti" był ostatnim politykiem, który odwiedził Kreml przed inwazją Rosji na Ukrainę - miało to miejsce 23 lutego 2022 roku, a więc dzień przed atakiem. Rosyjska Grupa Wagnera, która wydobywa złoto w Sudanie, była posądzana o dostarczanie RSF rakiet.
Walki są zażarte. - Rząd Sudanu nie kontroluje połowy terytorium kraju. Nawet stolica jest częściowo kontrolowana przez rząd, a częściowo - przez RSF. Cały czas toczą się walki na froncie, z tym że ten front to nie jest linia prosta. Obraz jest dużo bardziej zagmatwany - mówi dr Wilk.
- Uchodźcy w Sudanie Południowym mówią, że stołecznego Chartumu już nie ma, zostały tylko zgliszcza - dodaje.
Dramatyczna sytuacja. "Przez 9 miesięcy trwa głód"
Sudan to ogromny kraj - jego powierzchnia wynosi ok. 1,9 mln km kwadratowych (powierzchnia Polski to ok. 312,7 km kwadratowych - przeszło sześć razy mniej), a liczba ludności sięga ok. 50 mln.
Wojna spowodowała gigantyczny kryzys. Mniej więcej połowa populacji - ok. 25 mln ludzi - potrzebuje pomocy humanitarnej. Blisko 7 mln osób musiało opuścić swoje domy i udać się w inne regiony kraju, a ok. 2 mln uciekło do sąsiednich państw.
Możliwości niesienia pomocy uchodźcom na granicy Sudanu są jednak bardzo ograniczone. Egipt nie chce uchodźców z Sudanu i granica ta jest praktycznie zamknięta. Na granicy z Etiopią jest niebezpiecznie ze względu na walki w etiopskim regionie Amhara, z kolei od strony Czadu dostęp jest skomplikowany z powodu ogromnej odległości do stolicy kraju, Ndżameny. Do Erytrei, jednego z najbardziej autokratycznych państw świata, nikt o zdrowych zmysłach nie chce uciekać.
Wielu uchodźców wybiera więc Sudan Południowy - najmłodszy kraj świata, który niepodległość uzyskał w 2011 roku. Dla części osób to de facto powrót do domu - wcześniej wyjechali do Sudanu i żyli tam przez lata. Ale teraz żyć się nie da, więc uciekają.
Matki z dziećmi często idą pieszo setki kilometrów, żeby dotrzeć do Sudanu Południowego. Innych sposobów na dostanie się tam nie ma, oba kraje łączy jedynie kilka dróg. Dopiero po przekroczeniu granicy jest szansa, że ciężarówka wynajęta przez ONZ zabierze uchodźców dalej, do rodziny.
Tu pojawia się jednak problem. - Rodziny na wsiach uprawiają żywność, której starczy im zazwyczaj jedynie na 9-10 miesięcy. Pozostałe 2-3 miesiące są określone porą głodu i dorośli mieszkańcy Południowego Sudanu są w stanie przetrwać ten trudny czas przednówka dzięki papkom z liści i korzeni. Kiedy jednak zamiast jednej rodziny do wyżywienia są trzy, bo dwie przyjechały właśnie z Sudanu, to żywności starczy nagle tylko na 3 miesiące. Przez pozostałych 9 miesięcy trwa głód. Widzimy niestety efekt tego w naszym Centrum Dożywiania. Dzieci skrajnie niedożywionych jest tam teraz 50 proc. To jest dramatyczna statystyka - mówi dr Wilk.
Głód w Sudanie Południowym. Polacy pomagają
Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM) prowadzi Centrum Dożywiania w Gordhim w Sudanie Południowym. Pomoc jest na wagę złota, bo uwaga świata i organizacji humanitarnych skupia się teraz na wojnie w Ukrainie, a ostatnio też - w Gazie, co sprawiło, że z regionów takich jak Sudan Południowy duża część funduszy pomocowych odpłynęła.
Wystarczy tymczasem nieco ponad 6 zł, żeby zapewnić niedożywionemu dziecku pokarm na cały dzień. Jedna porcja opartej na maśle orzechowym żywności terapeutycznej to zaledwie 2,1 zł. Kuracja trwa zazwyczaj 3-6 tygodni.
Środki, za które PCPM kupuje żywność dla dzieci, pochodzą w całości z datków Polaków. Wpłat można dokonywać pod adresem www.pcpm.org.pl/sudan.
Potrzeby są duże, a statystyki rosną w zatrważającym tempie. W 2017 r. liczba dzieci w Centrum Dożywiania w Gordhim, które były w krytycznym stanie niedożywienia, wynosiła 197. W 2022 roku było ich 540, a w 2023, czyli w roku wybuchu wojny, już 944. Do tego 3175 dzieci było w stanie wymagającym terapii żywieniowej.
- Najszybszym sposobem zmierzenia niedożywienia dziecka poniżej 5. roku życia jest sprawdzenie obwodu ramienia. Używa się do tego taśmy. Jeśli obwód wynosi poniżej 11,5 cm, to dziecko jest niedożywione. Niektóre mają obwód 9,5 cm. Tam już nie ma mięśni. Tylko kość - relacjonuje dr Wilk, który właśnie wrócił z Sudanu Południowego.
Tyle właśnie - 9,5 cm - wynosi obwód ramienia Akoot. Dziewczynka ma 2 lata i waży 5,9 kg.
- Chcieliśmy podać Akoot masło orzechowe, ale jednocześnie zastanawialiśmy się, czy w ogóle będzie w stanie jeść. Jak dziecko nie jest w stanie jeść, to trzeba podawać pokarm donosowo przez sondę. I to już jest olbrzymie wyzwanie. Bardzo trudno jest wyprowadzić dziecko z takiego stanu niedożywienia. Z tak trudną sytuacją nie mieliśmy do tej pory jeszcze do czynienia - mówi dr Wilk.
- Dziewczynka przybyła do Sudanu Południowego z matką, która pochodzi stąd, ale całe życie spędziła w Sudanie. Matka była tak osłabiona wędrówką przez busz, że nie miała już czym karmić córki. Obie siedziały - matka, która nie jest nawet w stanie podnieść ręki, i niedożywione dziecko. Przetransportowaliśmy je do szpitala - dodaje.
Uciekną do Europy? "Sudan nie jest daleko"
Sytuacja w Sudanie Południowym jest dramatyczna. Aż 9 milionów ludzi - 72 proc. populacji - potrzebuje pomocy humanitarnej. Większość mieszkańców nie ma żadnych dochodów i nie stać ich na zakup czegokolwiek. A ceny tylko idą w górę. Przez ostatnie lata kraj zmagał się z 80-procentową inflacją.
Sudan Południowy dysponuje co prawda dużymi złożami ropy naftowej, ale są one eksploatowane przez sąsiadów z północy, a możliwości eksportu ropy do innych krajów nie ma. Nie ma też w tej chwili mowy o imporcie z Sudanu czegokolwiek. W przeszłości Sudan Południowy sprowadzał od sąsiadów m.in. pszenicę czy olej napędowy. Teraz importuje towary z Ugandy czy Kenii, co sprawia, że są one jeszcze droższe.
Dr Wilk alarmuje, że kryzys w tej części Afryki może mieć konsekwencje nie tylko dla sąsiednich krajów, ale też dla Europy. - Sudan nie jest daleko od naszego kontynentu. Historycznie z Sudanu ludzie kierowali się do Libii. Ten szlak jest otwarty - mówi.
13 maja 2024 r. serwis The New Arab poinformował, że RSF już prowadzi współpracę z Khalifą Haftarem, najbardziej wpływowym warlordem w Libii. Współpraca ta polega na handlu ludźmi. Członkowie RSF przekazują Sudańczyków Libijczykom, a ci naciskają na ich krewnych, żeby zapłacili okup. Albo zmuszają do nieodpłatnej pracy. Po drodze ofiary handlu ludźmi często są torturowane.
Możliwe, że chętnych do ucieczki do Libii - a stamtąd być może do Europy - będzie przybywać. Bo kryzys w Sudanie tylko się pogarsza.
- Sytuacja zmierza do tego, że Sudan może zostać uznany za państwo upadłe. Tym mianem określa się kraje, gdzie rząd nie kontroluje całego terytorium i nie jest w stanie normalnie działać ani zapewnić ludziom bezpieczeństwa. Prowadzi to do powstania gospodarki wojennej, a wtedy zarówno ludzie przy władzy, jak i część biznesmenów, uważają, że bardziej opłaca się sytuacja, w której wojna trwa, niż sytuacja, w której jej nie ma. W związku z tym przestaje im zależeć na zakończeniu wojny - mówi dr Wilk.
- Tak było np. w Afganistanie czy Somalii. Teraz chodzi o to, żeby i Sudan nie stał się takim miejscem. A to mu naprawdę grozi - dodaje.
Łukasz Dynowski, dziennikarz o2.pl
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.