Konflikt byłej pracowniczki z szefem opisała Gazeta Pomorska. Pani Iga (imię zmienione) na portalu z ogłoszeniami zgłosiła się do pracy na stanowisko kasjera-sprzedawcy w sklepie spożywczo-monopolowym w Bydgoszczy. Zaczęła tam pracować w 2023 roku. Po czasie pojawiły się pierwsze problemy dotyczące umowy.
Pracodawca dał mi umowę zlecenie na czerwiec i lipiec. Nie przedłużył mi jej. Obiecał umowę o pracę, więc dla mnie lepiej. Upominałam się od początku sierpnia o etat. [...] Minęły jednak wakacje, nadal nie wręczył mi umowy - powiedziała pani Iga w rozmowie z Gazetą Pomorską.
Dopiero na początku grudnia otrzymała umowę, tyle że na pół etatu. Kobieta twierdzi, że pracowała na pełen. Ponadto w umowie miała mieć wpisane stanowisko "kasjera-sprzedawcy", a w sklepie pełniła funkcję kierownika. "Robiłam wszystko. Oprócz obsługiwania klientów, prowadziłam dokumentację, przyjmowałam towar, zajmowałam się zwrotami, sprzątałam" - opowiada.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Kasjerka nie miała z kim zostawić dzieci. Reakcja szefa
Wedle jej relacji, szef często kazał pracownikom przychodzić do pracy, gdy nagle jakiś pracownik się zwolnił bądź nie mógł się stawić. Wyznała, że szef wciąż miał jej za złe to, że nie zastąpiła w pracy kasjerki. "W takich przypadkach dzwoniłam i pisałam do paru innych pracownic, ale żadna nie chciała przyjść" - mówiła.
Pani Iga wychowuje dwoje dzieci, młodsze ma osiem lat. Nie mogła zostawić go samego w domu.
Zostałam zwolniona, gdy szef kazał mi przyjechać na awaryjne zastępstwo, a nie mogłam. Moim młodszym dzieckiem nie miał kto się zająć, a jeszcze samochód mi się popsuł - powiedziała Gazecie Pomorskiej.
Pracodawca wprowadził kary finansowe?
Kobieta wyznała, że gdy było manko, czyli w kasie brakowało pieniędzy, to tę brakującą kwotę musiała pokrywać z własnej kieszeni. "Zdarzało się, że zaginęło 100 zł po rozliczeniu dnia. Szef wprowadził także nowe zapisy do regulaminu. Każdy, kto nie stawił się w firmie na swojej zmianie, a o nieobecności nie uprzedzi, miał odejmowanych 600 zł od pensji. Trzy albo cztery osoby zostały ukarane" - stwierdziła pani Iga.
Pracę zakończyła pierwszego marca za porozumieniem stron. Jednak szef miał kobiecie wciąż nie wypłacić pieniędzy. "Do dzisiaj nie zapłacił mi 3500 zł zaległej pensji" - oznajmiła.
Kobieta sprawę zgłosiła do Państwowej Inspekcji Pracy Okręgowego Inspektoratu Pracy w Bydgoszczy. PIP przyjrzał się sprawie i odpowiedział: "[...] Zgodnie z treścią pani skargi, zawarła pani z ówczesnym pracodawcą , że wynagrodzenie wypłacane będzie pani w większej wysokości, tj. 3000 zł - kwota ta nie została przez panią określona w podpisanej umowie".
Szef odpiera zarzuty kasjerki
Były szef Igi nie zgadza się z zarzutami pracownicy. Gazecie Pomorskiej stwierdził, że kobieta od czerwca ubiegłego roku do listopada miała umowę zlecenie, później etat. "Nie jestem jej winien ani grosza. Kiedy na początku marca się zwalniała, rozliczyłem ją. Nie pisnęła wówczas słowa, że wypłata się nie zgadza" - oznajmił szef.
Przedsiębiorca przyznał, że dokonuje potrąceń z wynagrodzeń załogi, jeżeli jest manko. "W handlu to prawie standardowa praktyka, nie jestem wyjątkiem" - powiedział. Dodał, że nigdy za nieobecności pomniejszał ludziom wypłaty o 600 zł. Ponadto stwierdził, że w żadnym jego sklepie nie ma kierownika.
Aktualnie Iga dorabia sobie już w innym sklepie. Na koniec pokazała dziennikarce Gazety Pomorskiej sms-y od eksszefa. W jednym pisał do niej "(...) to był Twój obowiązek jako kierownika sklepu (...)". Kobieta mówiła, że była kierowniczką. "Czyżby mój były pracodawca teraz wypierał się swoich słów?" - dodała.
Czytaj także: Szef Czerwonego Półksiężyca: prezydent Iranu i szef MSZ zginęli w katastrofie śmigłowca