Nasz rozmówca oraz jego kolega stanęli oko w oko z drapieżnikiem 12 listopada ubiegłego roku w Bieszczadach. Jak mówią, wszystko stało się przypadkiem.
To był trochę pech, a trochę niezachowanie ostrożności z naszej strony. Znaleźliśmy się niechcący zbyt blisko gawry i to spowodowało atak niedźwiedzia na jednego z nas. Nie było w tym żadnej winy niedźwiedzia - podkreśla w rozmowie z o2.pl Łukasz Synowiecki, aktywista z Inicjatywy Dzikie Karpaty.
Warto zaznaczyć, że w większości przypadków niedźwiedzie nie są zwierzętami, które dążą do konfliktu z człowiekiem. Ale gdy nie mają wyjścia, bywają agresywne i stanowią poważne zagrożenie. Kiedy nasz rozmówca zorientował się, że znalazł się w pobliżu drapieżnika?
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobaczyłem go w momencie kiedy zostawił mojego kolegę i zaczął biec w moją stronę, było to ok. 30 metrów. Czułem na pewno duży strach. Było mi też przykro, że doszło do takiej sytuacji, która była bardzo stresogenna dla niedźwiedzia i dla nas. Poza tym czułem jego majestat i respekt dla tego zwierzęcia. To jest duże zwierzę i powinno być zostawione w spokoju, a w tym przypadku jego spokój został zakłócony - mówi nam aktywista.
Wszystko działo się bardzo szybko. Relacja naszego rozmówcy przyprawia o dreszcze.
- Niedźwiedź warknął dwukrotnie i od razu rzucił się do ataku, kolega znalazł się na tyle blisko gawry, że nie miał czasu zareagować na to i w porę się ewakuować. Bardzo często jest tak, że niedźwiedź nas ostrzega np. dźwiękami, jakie wydaje. Ten moment powinniśmy wykorzystać, żeby się bezzwłocznie oddalić. Można wtedy głośno mówić, można podnieść ręce do góry, żebyśmy wyglądali na większych niż jesteśmy - radzi mężczyzna.
Obydwaj byliśmy w szoku. Trudno ocenić, ile czasu minęło od momentu warknięcia do ataku, ale to były sekundy. Kolega nawet nie zdążył uciec - wspomina mężczyzna.
Aktywista z Inicjatywy Dzikie Karpaty podkreśla, że w większości takich przypadków nie dochodzi do ataku, bo niedźwiedź wycofuje się. Najgorsze są jednak sytuacje, kiedy zostaje zaskoczony, kiedy nie ma czasu i możliwości na odwrót. To wtedy w samoobronie atakuje człowieka. - On się po prostu boi - podkreśla.
Zaatakował go zębami i to było w zasadzie chyba bardziej humanitarne ze strony niedźwiedzia, bo ma on niesamowitą siłę i uderzeniem łapą potrafi rozłupać człowiekowi czaszkę, albo skręcić kark. Także ten niedźwiedź ewidentnie nie chciał kolegi zabić, po prostu chciał go odstraszyć od swojego miejsca, dlatego go pogryzł. Ale że niedźwiedź jest zwierzęciem dużym i silnym, to te ugryzienia były dotkliwe niestety. Kolega był poważnie ranny, miał uszkodzone oko, miał rany głowy i nogi - opisywał.
Jak wówczas zareagował Łukasz Synowiecki? - Słysząc co się dzieje, zacząłem bardzo mocno krzyczeć i według tego, co mi powiedział później mój kolega, niedźwiedź to usłyszał. Wiedział, że ktoś tam jest obok, więc w końcu go zostawił - mówi.
Po tym ataku specjaliści z Lasów Państwowych sugerowali, że mężczyźni celowo znaleźli się tak blisko gwary, by sprawdzić, czy jest zasiedlona. Nasz rozmówca stanowczo temu zaprzecza i podkreśla, że ekolodzy kilkukrotnie zwracali się z prośbą o wyznaczenie stref ochronnych wokół siedlisk niedźwiedzi. Bezskutecznie.
- Problem jest taki, że wchodząc do lasu np. w Bieszczadach jest często tablica Lasów Państwowych z informacją, by zachować ostrożność, bo jest możliwość spotkania niedźwiedzia. Tylko to jest nijak powiązane z miejscami, gdzie faktycznie te niedźwiedzie przebywają. One chodzą wszędzie, mają duże rewiry - mówi nam mężczyzna.
W miejscach, gdzie faktycznie znajdują się ich gawry, prawie nigdy nie są tworzone strefy ochronne, do których jest zakaz wstępu. Jest taka możliwość w polskim prawie, niestety została użyta w przypadku Bieszczad tylko trzykrotnie. Jedna strefa została stworzona w tym miejscu, gdzie został zaatakowany mój kolega, ale powstała już po zdarzeniu). Wiemy o wielu miejscach, gdzie te niedźwiedzie występują, mają swoje gawry i ten teren nie jest chroniony. Lasy Państwowe utrudniają tworzenie stref ochronnych, gdyż nie mogłyby w tych miejscach rąbać lasu, a Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska w Rzeszowie niestety działa pod dyktando Lasów Państwowych - dodaje pan Łukasz.
Od spotkania oko w oko z niedźwiedziem aktywista już wielokrotnie był w terenie. Zaznacza jednak, że po takiej sytuacji jest jeszcze bardziej ostrożny. - Jak jestem sam to np. głośno mówię, żeby ten niedźwiedź mógł mnie usłyszeć i się wycofać - tłumaczy Łukasz Synowiecki.
Rozmawiała Edyta Sokołowska, dziennikarka o2
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.