Szkolny strój
Niebieskie fartuszki dla dziewczynek, czarne dla chłopców. To był podstawowy strój, który obowiązywał w szkołach w latach 60. i 70. ub. w. Do tego białe kołnierzyki przyczepiane guzikami do kołnierzyka. Na rękawie – obowiązkowo szkolna tarcza z nazwą i numerem szkoły. I obuwie na zmianę.
W czwartki obowiązywał tzw. dzień mundurowy. Młodsi nosili wtedy stroje zuchów, a starsi – harcerskie. Obowiązkowo ze sznurem, chustą spiętą lilijką i pasem, który miał specjalną, rzadko już dziś stosowaną sprzączkę.
Pokaż ręce
Przez wiele lat nauczyciele w peerelowskich szkołach krzywym okiem patrzyli na uczniów, którzy mieli zbyt długie włosy. Nie było dyskusji, trzeba je było ściąć. Na króciutko. Z czasem jednak ten wymóg złagodniał. Ale za brudne ręce czy uszy można było dostać burę przy całej klasie.
A o czyste ręce trudno było zadbać, zwłaszcza kiedy większość uczniów używała tzw. wiecznych piór, nie mówić już o czasach, w których na każdej ławce stał kałamarz. W wielu szkołach nauczyciele wpisywali uwagi do dzienniczka, jeśli ktoś miał także brudną szyję, uszy albo brud za paznokciami.
Marsz do kąta!
Stanie w kącie było w czasach PRL-u jedną z dotkliwszych kar w szkole. I do tego wstyd przed klasą. Niektórzy nauczyciele często karali w ten sposób za rozmowy na lekcji, przeszkadzanie czy nawet spóźnienie. Zdarzało się, że uczeń za złe zachowanie mógł też oberwać linijką po dłoni od nauczyciela.
Dzisiaj jest to nie do pomyślenia. Co ciekawe, ukarany w ten sposób uczeń rzadko przyznawał się do tego w domu. Bał się, że oberwie drugi raz – tym razem od rodziców.
Rodzina pod lupą
W latach 60. i 70. wychowawca lub wychowawczyni mogli bez zapowiedzi przyjść do domu ucznia i porozmawiać z rodzicami. Nie było to jednak powszechne zjawisko. Dotyczyło to głównie tych uczniów, z którymi w szkole bywały problemy wychowawcze. Niektórzy nauczyciele potrafili też późnym wieczorem zajrzeć do jednej czy drugiej kawiarni, czy jakiegoś lokalu. Jeśli spotkali w niej ucznia, to rodzice o tym od razu wiedzieli.
Lekcje po lekcjach
W szkołach PRL-u funkcjonowały różnego rodzaju organizacje. Uczniowie poznawali podstawowe zasady handlu czy księgowości w spółdzielniach uczniowskich, które prowadziły szkolne sklepiki, członkowie Klubu Wiewiórka wiedzieli, jak dbać o zęby, a należący do koła PCK brali udział w szkoleniach udzielania pierwszej pomocy.
Działała jeszcze m.in. Szkolna Kasa Oszczędzania oraz harcerstwo. Ale największą popularnością cieszyły się zawsze dodatkowe lekcje WF-u, czyli SKS-y. Tu chętnych do grania nigdy nie brakowało – nawet w ferie.
Szkolne apele
Dzisiejsze pokolenie 60-latków pamięta również szkolne apele, które zazwyczaj odbywały się w poniedziałki – przed rozpoczęciem lekcji. Miały one propagandowo-informacyjny charakter. Jeśli akurat obchodzona była ważna państwowa uroczystość – to takie apele temu służyły. Śpiewano na nich nie tylko hymny harcerskie, ale recytowano również wiersze poświęcone komunistycznym bohaterom czy nawiązujące do przyjaźni z "bratnim narodem radzieckim".
Podczas apeli nagradzano także uczniów, którzy się czymś wyróżnili lub odczytywano nazwiska tych, którzy "podpadli". O ile wystąpienie przed szeregiem za dobre wyniki w konkursie było powodem do dumy, o tyle wyczytanie nazwiska kogoś, kto akurat kilka dni temu został przyłapany na paleniu papierosów, nie było szczególnie radosnym wydarzeniem.
Nauka i wychowanie
Już w najmłodszych klasach nauczyciele uczyli dzieci podstawowych zasad dobrego wychowania. Chłopcy pilnowali się, żeby w drzwiach zawsze przepuszczać dziewczynki, a wszyscy wstawali, kiedy ktoś z dorosłych wchodził do klasy, po czym rozlegało się chóralne "dzień dobry". Każdy uczeń wezwany do odpowiedzi — wstawał. Nie było odpowiedzi na siedząco.
W szkole klasy rywalizowały również o tytuł najczystszej. Specjalnie wybrana komisja, składająca się z uczniów chodziła wyrywkowo po klasach i sprawdzała porządek. Ta klasa, która wygrała – w nagrodę jechała np. na szkolną wycieczkę.
Podręczniki
Nie były zmieniane przez wiele lat. Służyły kilku pokoleniom. Zdarzało się, że całe rodzeństwo uczyły się z tego samego podręcznika przez cały okres nauki. Nowe książki nie kosztowały też majątku. Podobnie jak zeszyty czy przybory szkolne. Co ciekawe, z tyłu podręcznika była specjalna kartka z ramką do wypełnienia. W niej wpisywano kolejnego użytkownika książki i datę.
Zdarzało się, że wszystkie kolumny były wypełnione, a podręcznik był w dobrym stanie. Nauczyciele, jak i sami rodzice dużą wagę przykładali do dbania o podręczniki, z których większość była zazwyczaj chroniona okładkami z papieru lub plastikowymi.
Szkolny stomatolog
W wielu szkołach – oprócz tzw. pani "higienistki" – zatrudniona była także pielęgniarka lub lekarz. Ale starsze pokolenie najbardziej pamięta szkolne gabinety stomatologiczne. I z całą pewnością nie są to miłe wspomnienia. Co pewien czas do klasy przychodziła pielęgniarka i wyczytywała nazwiska uczniów, którzy mieli przejść profilaktyczną kontrolę. Wyczytany uczeń szedł jak na skazanie.
Wiele osób pamięta, jak wyglądało wówczas borowanie czy wyrywanie zęba. Szczególnie to pierwsze, kiedy napędem sprzętu do borowania był pedał – taki jak w starej maszynie do szycia. Im stomatolog szybciej naciskał na ten pedał, tym wiertło szybciej się kręciło. A czasami – jak robił to wolniej – to się blokowało. Samo wspomnienie boli do dziś…