Dmytro Lewczuk przeprowadził się z rodziną z małego miasta pod Donieckiem do Gliwic pięć lat temu. Z zawodu jest nauczycielem. Zajmuje się matematyką, fizyką i informatyką.
Gdy w Ukrainie rozpoczęła się wojna, miliony jego rodaków zaczęły szukać schronienia w Polsce. On sam zaś postanowił, że otworzy biznes gastronomiczny.
Strzał w 10!
Jego pomysł okazał się być świetnym rozwiązaniem! Mężczyzna otworzył budkę z ukraińskimi ulicznymi przekąskami.
Żeby Ukraińcy mogli zjeść coś swojego. Ale i Polakom bardzo smakuje – mówi z uśmiechem portalowi slaskibiznes.pl.
Mężczyzna serwuje piryżoki faszerowane kapustą, ziemniakami lub wątróbką z ziemniakami. Są też okrągłe bilasze z wołowiną lub wołowiną oraz parówki w cieście. Wszystko smażone w głębokim tłuszczu, jak na prawdziwy street food przystało.
U nas są tak popularne, jak w Polsce zapiekanki czy kebaby – dodaje.
Ukrainiec przyznał jednak, że nie było to proste. Samo uruchomienie rachunku bankowego trwało 10 dni.
Dmytro nie prowadzi biznesu sam. Pomaga mu rodzina z Ukrainy. Żona pomaga mu w kierowaniu interesem. W wolnych chwilach może też liczyć na starszą córkę i syna, a także matkę i teściową, które uciekły z Ukrainy przed wojną. Wszyscy mieszkają teraz i pracują w Gliwicach.
Klienci są zachwyceni. W długich kolejkach ustawia się mnóstwo Polaków, chcących spróbować "egzotycznego" dania.
Akurat w Gliwicach nie mieszkam, tylko pracuję, ale dotarła do mnie informacja i przyjechałem na zakupy. Wezmę po trochu z wszystkiego - mówił jeden z klientów.
Choć mężczyzna cieszy się, że jego pomysł "chwycił", teraz ma inne marzenia. Tym największym jest pokój w jego ojczyźnie...