Po wielu miesiącach szalejącej inflacji Polacy zdążyli już przywyknąć do wszędobylskiej drożyzny. Choć w ostatnim czasie wskaźnik inflacji zaczął spadać, na razie nie ma co liczyć na obniżki cen towarów czy usług. Wręcz przeciwnie - te dalej rosną, tylko odrobinę wolniej.
Osoby decydujące się na spędzenie tegorocznego urlopu w którejś z popularnych miejscowości turystycznych w Polsce muszą więc liczyć się ze sporymi wydatkami. Szczególnie bolesne dla portfela mogą okazać się wczasy nad Bałtykiem.
Drogie są tu noclegi, transport, atrakcje i pamiątki, a restauracje obecnie wręcz przechodzą same siebie. "Paragony grozy" stały się tematem tak powszednim, że przestały już kogokolwiek dziwić. Stołowanie się "na mieście" uznawane jest obecnie za symbol luksusu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Prym pod względem cen wiodą niestety nadmorskie smażalnie. A przecież urlop nad Bałtykiem wprost nie może się obyć bez wizyty w takim miejscu. Smażona ryba z frytkami jest niemal wpisana w nasze polskie urlopowe DNA.
Postanowiłam sprawdzić, jak głęboko do kieszeni będzie musiała sięgnąć osoba, która zechce dopełnić wakacyjnej tradycji i uświetnić swój wypad nad morze wizytą w barze rybnym. W tym celu wybrałam się do Brzeźna - najpopularniejszej nadmorskiej dzielnicy w Gdańsku.
Choć pogoda nie dopisuje, niebo pokrywają chmury i zbiera się na deszcz, turystów tutaj zdecydowanie nie brakuje. Najwyraźniej nawet niesprzyjająca aura nie może przeszkodzić urlopowiczom w czerpaniu radości z dni wolnych od pracy i szkoły.
Po deptakach spacerują rodziny, dzieci gonią się po piasku i puszczają latawce, do budek z lodami ustawiają się długie kolejki. Pary piją drinki w barach na plaży, staruszkowie siedzą na ławeczkach i obserwują toczące się wokół życie.
Tylko w smażalniach jakby... wieje pustkami? Mijam kilka rybnych restauracji i w każdej sytuacja wygląda podobnie. Mimo pory obiadowej zajęte są dwa, w porywach do trzech stolików.
Ryba i frytki. Tak się zmieniły ceny w niespełna 3 lata
Decyduję się na lokal znany z "Kuchennych rewolucji", znajdujący się w najbardziej obleganym rejonie. Obok plac zabaw, budy z pamiątkami, duży parking. Ruch jest spory, ale... na zewnątrz. W środku siedzi grupa czterech mężczyzn. Czyżby dobry znak? Nie, zamówili tylko piwo.
Spoglądam na menu wystawione przed wejściem. Tanio nie jest, ale skoro już jestem nad morzem, ryby skosztować muszę. Obok mnie stają dwie kobiety, na oko - emerytki. Patrzą na ofertę restauracji, a ich miny rzedną. - Trochę drogo, co? - zagajam.
Wie pani co, my to już sprawdzamy tylko po to, żeby się trochę podenerwować. Dobrze, żeśmy się przezornością wykazały i zabrałyśmy ze sobą zapasy. Czasami wejdziemy gdzieś na jakąś zupkę, żeby coś ciepłego zjeść. A tak to omijamy te miejsca szeroko - mówi jedna z dziarskich pań.
Cóż, trudno się dziwić, ale w brzuchu już burczy, czas więc zamówić jedzenie. Dla mnie osobiście wybór jest tylko jeden - stawiam na "króla Bałtyku", dorsza. Do tego frytki i surówki - okazuje się, że każda pozycja musi zostać zamówiona osobno. I niestety, policzona też zostanie osobno.
Tak jak w lokalach w całej Polsce, tak i tu ze względu na inflację i wszechobecną drożyznę ceny mocno się zmieniły. W gdańskim lokalu filet z dorsza kosztuje obecnie 39 zł. Jeszcze w 2020 roku był o 10 zł tańszy - kosztował 29 zł. Podrożał też mix surówek - z 7 zł do 9,90 zł. A frytki? Niespełna trzy lata temu kosztowały 9 zł, obecnie za porcję trzeba już zapłacić 13,90 zł.
W sumie 62,80 zł - tyle muszę zapłacić za jedną porcję obiadu. W obliczu tej kwoty rezygnuję z napoju.
Jedzenie na szczęście było przyzwoite - trochę niedoprawione, ale dostałam pieprz i sól. Porcją się najadłam, wyszłam w miarę zadowolona.
Czy warto było? Jednorazowo, dla miłych nadmorskich wspomnień, czy z sentymentu do dawnych czasów, gdy rodzice zabierali mnie na rybę prosto z kutra - pewnie tak.
Gdybym jednak miała tu nakarmić np. czteroosobową rodzinę i za smażeninę zapłacić łącznie 250 zł - odradzałabym. W Gdańsku można się najeść taniej i smaczniej.
Sonia Stępień, dziennikarka o2.pl