"Joanna zaprasza mnie do domu, z dumą pokazuje taras na dachu, gdzie hoduje poziomki, truskawki i zioła. Z pasją opowiada o tym, jak planują urządzić to miejsce, bo z rodziną cieszą się nim od niedawna.
Jest spełnioną, zadowoloną z życia 40-latką, mamą, dziennikarką, trenerką wystąpień publicznych, dziewczyną z Mazur, z małego miasteczka, która nagle znalazła się w stolicy i nie najgorzej sobie radzi. Kocha i jest kochana, przez syna i przez partnera. Energię dają jej rodzina i praca, która jest jej pasją.
Znamy się od wielu lat, pracujemy w tej samej branży. Widywałyśmy się na firmowych korytarzach, ale dopiero choroba sprawiła, że zbliżyłyśmy się do siebie. (…)
Wreszcie przychodzi ten dzień. Może powiedzieć sobie, że jest naprawdę szczęśliwa, najszczęśliwsza na świecie, szczęśliwa do zwariowania. Pełna euforii zaczyna życie na nowo. Ma wspaniałego syna, po rozwodzie zaczyna budować dom z nowym partnerem. Nie muszą już walczyć o swoją miłość, wreszcie mogą zacząć się nią cieszyć. W pracy odnosi sukcesy – prowadzi prestiżowy program w prestiżowej porze, w wolnym czasie chce realizować marzenia o podróżach.
Jest na fali, wreszcie, zbliżając się do czterdziestki, żyje tak, jak zawsze chciała, czuje się doceniana, radosna, spełniona. (…) Wszystko jest tak, jak być powinno: są zdrowi, syn rośnie, lepią swoje gniazdo w nowym mieszkaniu, kocha i jest kochana. (…) Wspólny dom to nie wszystko. Łączą ich też wspólne pasje. Marzą o podróży dookoła świata. (…) Tuż po przeprowadzce, dzień przed swoimi 45. urodzinami, partner wymyśla nowy projekt – planuje objechać świat dookoła, ale nie za jednym razem, a na raty. Niektóre etapy zrobią razem, niektóre z synami, niektóre z przyjaciółmi, niektóre zrobi sam. (…)
Pierwszy etap to Gran Canaria w czerwcu – lecą tam we czwórkę – ze swoimi synami. Szczęśliwa, posklejana na nowo rodzina. Są słońce, radość i pasja podróżowania. Każdy wspólny dzień jest piękny, udany i wyjątkowy. To tam w czasie kąpieli wyczuwa guzek pod pachą. Pokazuje partnerowi, dochodzą do wniosku, że trzeba to sprawdzić, ale są spokojni, przecież właśnie realizują swoje marzenia, to nie może być nic złego.
Po powrocie bez stresu, ale konsekwentnie, umawia się na badania, robi USG. Zmiana ma 7 mm. Już wiadomo, że jest coś nie tak, dlatego lekarz kieruje ją na biopsję. Wynik ma być w ciągu trzech tygodni.
Ziarnko grochu, od którego wszystko się zaczęło
– To było malutkie, jeszcze nierozwinięte ziarnko grochu, sama je sobie wybadałam pod pachą. Na szczęście tego nie zbagatelizowałam.
W każdej stacji telewizyjnej jest tak, że po urlopie nie ma taryfy ulgowej, inni wyjeżdżają, trzeba przejąć ich dyżury. Joanna pracuje codziennie przez cały tydzień, bez chwili przerwy. Pobudka o 3.30 rano, by o 6 z uśmiechem przywitać widzów „Polsat News”. (…)
20 lipca 2017 r., po piątym albo szóstym poranku, zmęczona już tym maratonem wraca do domu, wysyła tylko SMS-a do mamy i do partnera, że idzie spać, żeby się nie martwili, że nie odbiera, i odpływa. Musi się zregenerować. Budzi się po południu. W prywatnym telefonie 17 nieodebranych połączeń, w służbowym drugie tyle, oddzwania, a tam tylko sygnał – myśli, że może jakiś wyjątkowo natrętny akwizytor z ofertą z banku czy ubezpieczalni. Jednak nie daje jej to spokoju – sprawdza numer w internecie i już wie – to centrala LUX MED. Nie dzwoni, nie pyta, tylko wsiada w samochód i jedzie do przychodni. Podaje swoje nazwisko, a tam popłoch. W rejestracji od razu kierują ją do lekarza, tam od razu dostaje wskazówki techniczne, gdzie i jak uzyskać zieloną kartę dla pacjentów onkologicznych, i informację, że musi jak najszybciej podjąć decyzję, gdzie leczyć raka. (…)
Wyniki biopsji i nawałnica
Wychodzi z przychodni z wynikami biopsji, a na zewnątrz nawałnica. Dochodzi do samochodu, zatrzaskuje drzwi, kuli się w kłębek i płacze.
– Zaczęłam wyć, wyć jak zwierzę, miałam w nosie, że to parking, że ludzie chodzą. Ale deszcz był tak ulewny, że podejrzewam, że nawet nikt nie zauważył, że gdzieś tam, w jakimś samochodzie, jakaś dziewczyna ryczy.
Nie ma siły do nikogo zadzwonić. Pisze tylko SMS-a do Roberta, by jak najszybciej skontaktował się z lekarzem, na którego już mają namiary. Ten pyta, jakie są wyniki, bo nie wie, co przekazać lekarzowi. Odpowiada krótko – rak. Partner od razu dzwoni, pociesza i dopytuje, a ona nie jest w stanie wydusić z siebie ani słowa, tylko płacze w słuchawkę.
Jakimś nadludzkim wysiłkiem zbiera się w sobie, by bezpiecznie dojechać samochodem do domu. Wchodzi do mieszkania, brakuje jej powietrza, więc wychodzi na taras, siada na kanapie i widzi, że dokładnie na wprost ma warszawskie Centrum Onkologii, (…) ma wrażenie, że to jakiś makabryczny żart. (…) Gdy przyjeżdża Robert, zaczynają działać – szukają namiarów na lekarzy, metod leczenia, najlepszych ośrodków.
Momenty załamania
Chwila przed wejściem na antenę, do charakteryzatorni wchodzi dawno niewidziana koleżanka z redakcji. Już od progu zachwyca się jej długimi włosami, pyta, kiedy urosły, mówi, że świetnie wygląda. Ona w płacz, dwie minuty przed startem programu. Koleżanka zagubiona, w ogóle nie wie, o co chodzi, przecież ją skomplementowała. Dziewczyny w charakteryzatorni mówią, że Joanna ma raka i że zaraz straci te włosy, które zapuszczała specjalnie dla Roberta.
– Nie byłam wtedy w stanie się przywitać z widzami, bo po prostu ryczałam. W tym momencie doszłam do wniosku, że muszę trochę w pracy odpuścić. Dałam sobie czas na żal, na płacz i na działanie.
Pisze e-mail do szefów i prosi o trochę oddechu w grafiku w sierpniu. Potrzebuje go, by się uporać z własnymi myślami, ale też zorganizować leczenie. Występuje na antenie już nie jako gospodyni programu, ale prezenterka serwisów informacyjnych, to dla niej mniej obciążające. Szefowie idą jej na rękę – wtedy, gdy jest bardzo źle albo ma badania, wystarczy, że zadzwoni, i dostaje wolne.
– Miałam też czas rozpaczy. To jest jak grom z jasnego nieba. Potworna trauma. Człowiek czuje, że ciało zawiodło, że organizm go zdradził. Ja wyjątkowo o siebie dbałam – nie piłam, nie paliłam papierosów, uprawiałam sport, od dawna się nie stresowałam i nie denerwowałam, nie jadłam mięsa i nagle się okazało, że mam raka.
Czas na walkę
Chodzą po kolejnych lekarzach. Okazuje się, że sami muszą podjąć decyzję, jaki schemat leczenia wybrać. Dla pacjentów, którzy nie mieli wcześniej do czynienia z onkologią, to nie jest oczywiste, że najpierw daje się chemię, a później operuje. Przecież zawsze i wszędzie się mówi, że raka trzeba jak najszybciej wyciąć, a później podawać leki. Słyszą sprzeczne komunikaty. Szukają odpowiedzi na pytanie, co robić. Chodzą po lekarzach, pytają, próbują podjąć jak najlepszą decyzję.
– W momencie, gdy już znaleźliśmy lekarza, któremu byliśmy w stanie w stu procentach zaufać, podjęliśmy decyzję, że już nigdy nie będziemy wątpić, nie będziemy się zastanawiać, czy dobrze zrobiliśmy, bo się zamęczymy i zadręczymy. Jeżeli już wybraliśmy ten schemat, tego lekarza, tego chirurga, to idziemy za ciosem, bez zastanawiania się, co by było, gdyby.
Dwunastoletni syn od początku wie, że coś się dzieje. Guza wynalazła na wakacjach, wspólnie uzgodnili, że pójdzie na badania. (…) Problem zaczyna się, gdy zaczyna pytać o wyniki badań. Ona po USG już wie, że zmiana jest niepokojąca, ale jeszcze nie ma stuprocentowego potwierdzenia, nie chce go martwić, mówi, że jeszcze trzeba poczekać. Gdy już wiadomo, że to rak, gdy mają plan działania – nie może dłużej milczeć.
Przychodzą do domu, siadają z synem i partnerem po turecku na wielkiej wygodnej sofie, łapią się za ręce i wtedy ona mówi: „Kacperku, są wyniki badań, nie jest tak dobrze, jak myśleliśmy, trzeba będzie trochę powalczyć, może to potrwać około roku”. Po kolei przedstawiają mu plan leczenia, żeby wiedział, że to nie jest koniec świata. (…)
Od 7 do 26 milimetrów
Dzień przed pierwszą chemią jadą z partnerem do Świętej Lipki. Muszą się pomodlić właśnie tam. Są pełni obaw i strachu. Guz rośnie w zawrotnym tempie. W lipcu miał 7 mm, na koniec sierpnia – już 26 mm. Kolejne badania pokazują, że jest to najtrudniejszy do leczenia podtyp raka – bez receptorów hormonalnych, tzw. potrójnie ujemny i potwornie złośliwy – w 95%. Wiedzą, że przeciwnik jest silny, ale wiedzą też, że oni silniejsi.
Po pierwszych wlewach cały czas pracuje, choć pod koniec września potrzebna jest jej już peruka. Dobiera ją wspólnie z partnerem, na początku jest sporo łez, ale podchodzi do tego jak do zadania. Z każdymi kolejnymi „włosami” emocji jest już coraz mniej. Na końcu pojawia się uśmiech. Nowa „fryzura” wygląda bardzo naturalnie, choć jest nieco inna niż do tej pory.
Największa trauma z leczenia
Początek chemii to dla niej ciężka przeprawa. Z tym trudnym czasem wiąże się też największa trauma z leczenia – zapalenie jamy ustnej w czasie chemii. Tak boli, że nie jest w stanie mówić. Nawet do swoich chłopaków pisze kartki lub wiadomości na Messengerze, nie jest w stanie wydusić z siebie słowa, jeść, pić – nic. Ma ochotę wypić domestos, żeby tylko przestało boleć. Stosuje wszystkie metody świata, o których przeczytała w internecie – włącznie z przykładaniem cebuli i płukaniem colą, nie chce zawracać głowy swojej lekarce. Jak onkolog słyszy, co ona wyprawia, bardzo się denerwuje – przy chemii nie można stosować domowych metod na własną rękę. Ma dzwonić i pytać. Nie po to jest lekarz onkolog, by korzystać z dr. Google. Okazuje się, że są na to leki, pomagają.
Nie jest w stanie pracować. Znika z anteny na dwa tygodnie. Czuje się fatalnie, więc wie, że kolejne tygodnie też jej nie będzie. Zaczynają się pytania od widzów, co się dzieje, czy przechodzi do konkurencji, niecierpliwe zaczepki, ile można wypoczywać. Niektórzy piszą, że tęsknią, inni się denerwują, że nie odpisuje, że zadziera nosa. A ona nie wie jeszcze, co odpisać, nie chce kłamać. Z partnerem zastanawiają się długo, co zrobić, czy się ujawnić, czy jednak utrzymywać chorobę w tajemnicy. W pewnym momencie dochodzi do wniosku, że nie ma już siły na ukrywanie się, wchodzenie w peruce na antenę i udawanie, że to jej włosy, uprzejme odpisywanie na komplementy od widzów dotyczące zmiany fryzury, cięcia, koloru, pasemek. Pod koniec października wybiera zdjęcie sprzed kilku tygodni, gdy jeszcze w miarę wyglądała, takie z windy, które zrobiła dla siebie, i zamieszcza na swoim publicznym profilu:
Kochani, nie ma mnie na antenie już jakiś czas.
Pytacie, dlaczego, a ja nie odpowiadałam... Czas powiedzieć, o co chodzi. Jestem chora. Wrócę, jak tylko będę mogła. Wierzących proszę o modlitwę, niewierzących o trzymanie kciuków. Badajcie się! To bardzo ważne. Im szybciej się wie, tym większe szanse. Do zobaczenia.
Wsparcie i... hejt
Dostaje mnóstwo słów wsparcia, otuchy, sympatii, odzywają się kobiety, które chorowały na raka piersi, są już wiele lat po leczeniu i żyją. Zachęcają do aktywności, do tego, by się nie zamykać, piszą, że leczenie jest trudne, ale można je przejść. To dla niej bardzo ważne, bezcenne. Jednak w tym morzu pozytywnych komentarzy pojawia się też internetowy hejt – są tacy, którzy piszą, że choroba to prywatna sprawa, że nie powinna się obnażać. (…)
Kilka wpisów naprawdę boli – życzą jej śmierci, piszą, że jest antypolska albo że się za nią nie pomodlą, bo na zdjęciu wygląda na podłą osobę, praktykujący katolicy. Jeden pan pisze: „Nie kłam, suko, że masz raka, bo ludzie z rakiem mają depresję, a ty się uśmiechasz, więc k… nie kłam”. Nie musi z tym na szczęście nic robić – z pomocą przychodzą jej obcy ludzie, zalewają hejterów lawiną komentarzy. A po tym, jak się ujawnia, jest jej łatwiej. (…)
Inni... już nie żyją
Desperacko szuka pozytywnych przykładów, świadectw tzw. ozdrowieńców, ludzi, którzy przeszli przez tę chorobę i normalnie funkcjonują. Większość historii, na które trafia, ma smutny finał. Ania Przybylska – nie żyje, Krystyna Kofta napisała książkę 10 lat temu, ale co się dalej dzieje – nie wiadomo. Ksiądz Jan Kaczkowski – nie żyje, Steve Jobs – mimo wielkich pieniędzy nie wyszedł z raka.
Informacji o tym, że rak zbiera śmiertelne żniwo, że nie da się z nim wygrać, jest mnóstwo, a ludzie, którzy przeszli przez raka i wyzdrowieli, raczej się nie chwalą. Zastanawia się dlaczego. Dlaczego nie ma pozytywnej historii kobiety, która by powiedziała, że to przeszła, jest 10 lat po leczeniu żyje i funkcjonuje – brakuje takich książek, blogów, wideoblogów, czegokolwiek. (…)
– To było dla mnie sygnałem, że trzeba coś z tym zrobić, że trzeba odczarować tę chorobę. Trzeba skończyć z tabu, że nie ma raka i ludzie nie chorują, bo chorują, i to często. Chcę światu powiedzieć, jak to jest chorować i się zmagać z tą chorobą, a druga sprawa – nie chciałam po prostu oszukiwać i się ukrywać. (…) Wiem, że lekarze mówią: „My nie walczymy, my leczymy”. Ale my, chorzy, walczymy – o każdy dzień, o każdy uśmiech, o każdą chwilę bez bólu, o to, żeby zachować odrobinę optymizmu, pozytywnego podejścia. To jest naprawdę walka. W Stanach to jest normalne, że z chorobą wychodzi się do ludzi. A u nas najlepiej się schować, bo jest kult zdrowego ciała, pięknej sylwetki, wyprasowanych zmarszczek. Nikt nie chce słyszeć o tym, że są jakieś choroby. Jak są choroby, to trzeba się leczyć, a nie mówić wszystkim dookoła. A dlaczego ja mam się ze swoim rakiem chować w domu? Nic takiego nie zrobiłam – nie zarażam, nie mam jakiegoś wewnętrznego imperatywu, by straszyć łysiną na ulicy – tego ludziom nie fundowałam, bo nie miałam potrzeby, ale też nie miałam potrzeby, żeby się z tym chować.
Powrót na antenę
W połowie listopada, w trakcie chemii, wraca do pracy. Od razu pojawia się na wizji. To trudna sprawa, bo w trakcie leczenia onkologicznego bardzo zmienia się wygląd. Amazonki radzą jej, by zrobiła makijaż permanentny brwi – to dobra decyzja.
– Dzięki Bogu, później, jak już nie miałam brwi, rzęs, włosów, wyglądałam naprawdę jak parówka, to przynajmniej miałam te narysowane brwi. Jak rano wstawałam – przynajmniej jakoś wyglądałam i nie byłam aż tak bardzo obrazem nędzy i rozpaczy, jakoś przypominałam siebie, wiem, że dla dziewczyn brak włosów, brwi i rzęs to duży problem.
Jednak chemia to nie tylko brak włosów. Przez sterydy dochodzą też dodatkowe kilogramy, Joanna w szczytowym momencie waży 14 kg więcej. Zmienia się twarz, dochodzą chomicze policzki, rozrasta się kark – to skutki uboczne bardzo uderzające w kobiecość.
– Cóż, ja z tym wychodziłam na antenę – z tym karczkiem, z dodatkowymi kilogramami, z peruką na głowie. Było mi o tyle łatwiej, że już wcześniej powiedziałam publicznie, że jestem chora. Poszła w świat informacja, że Joanna Górska, dziennikarka „Polsat News”, ma raka piersi i jest w czasie leczenia. Wszyscy wiedzieli. Dzięki temu nie musiałam udawać i kombinować.
Peruka? To oszustwo wobec samego siebie
O ile na początku leczenia, po diagnozie, prosiła o serwisy informacyjne, o tyle w trakcie leczenia wybiera dyżury gospodyni poranka. To daje namiastkę normalności i normalnego życia. Nie chce pracować na pół gwizdka, z taryfą ulgową, gdy czuje się normalnie – chce normalnie żyć i normalnie funkcjonować. (…)
W domu chodzi z łysą głową niezależnie, czy są sami z chłopakami, czy przychodzą znajomi. Na zewnątrz wychodzi w chustce. Raz zakłada perukę na chemię, żeby się lepiej poczuć, ale jakoś się w niej źle czuje; dopiero jak zmienia ją na chustkę, czuje się normalnie.
– Z peruką na głowie czułam, że oszukuję siebie i wszystkich dookoła, rzeczywistość jest zupełnie inna. Łatwiej, lepiej, wygodniej mi było albo z łysą głową, albo w chustce.
W najtrudniejszych momentach staje w przedpokoju, przed ogromnym lustrem i krzyczy na cały głos, wrzeszczy, ile ma sił w płucach, że to przejściowe. Powtarza to wiele razy. Patrzy na swoje odbicie, ma łzy w oczach, ale mówi sobie, że da radę. Do dziś te wspomnienia powodują ogromne emocje. Nawet w tych najtrudniejszych chwilach, w czasie chemii, gdy wygląda strasznie, partner mówi jej, że jest piękna. Gdy pomaga golić głowę, całuje w tę głowę i powtarza: „Śliczna główka, piękna główka”.
– Nigdy nie miałam takiego poczucia, że przez to, że jestem tak straszliwie potraktowana przez leczenie onkologiczne i strasznie wyglądam, coś się zmienia w naszych uczuciach. Bywały momenty, że nie byłam kobietą, a wredną babą, bo gdy człowiek jest wymęczony tym chorowaniem i wszystko go denerwuje, potrafi się odezwać do bliskich w sposób, który może być dla nich bolesny.
W takich chwilach partner idzie na spacer, spaceruje długo i daleko – nawet 10 km. Wraca i spokojnie tłumaczy, że wie, że jej ciężko, ale prosi ją, by uważała, jak się do niego odzywa, bo też ma uczucia i nie chce być w ten sposób traktowany. To prosty komunikat, przekazany normalnie, bez pretensji i bez awantur. Jest mu za to wdzięczna. Partner, syn, mama są dla niej ogromnym wsparciem.
– Jestem pewna, że gdyby nie to wsparcie, tobym po prostu umarła, bym tego nie przeszła, bo to jest tak ciężkie, wyczerpujące leczenie i jest tak dużo złych emocji – od złości, rozpaczy do żalu, ekstremalnej wściekłości – że można się poddać. Kiedy bolą ręce, nogi, głowa, żyły, kiedy nie ma włosów, człowiek nie poznaje się w lustrze, ma czarne myśli.
Jej choroba zmienia organizację codziennego życia. Partner i syn przejmują na siebie obowiązki domowe – syn deklaruje, że będzie odkurzać, wyjmować rzeczy ze zmywarki i wynosić śmieci, później się to trochę modyfikuje, ale chęci są. Panowie uczą się też nastawiać pranie. A ona może trochę odetchnąć.
Każdy dzień jest świętem, a ten z chemią to NADŚWIĘTO!
"Wlewy zbliżają mnie do szczęśliwego finału. Co tam włosy, co tam rzęsy, co tam brak mięśni i dodatkowe kilogramy przez sterydy, co tam ból i nieciekawe dolegliwości! Rak jest MNIEJSZY O POŁOWĘ! Czy to nie jest cudowne? Mam wokół siebie wspaniałych ludzi, dzięki nim zniosę WSZYSTKO, aby dziada z siebie wykopać. Wspierajcie chorych znajomych, przyjaciół i bliskich. Każdy uśmiech jest na wagę złota. Onkopacjenci potrzebują dużo ciepła, wtedy są silni, a silna głowa to podstawa. Do boju!"
Dzwonek do drzwi – dostawa zakupów, które zamówiła przez internet, bo nie ma siły dźwigać. Otwiera z łysą głową. Dostawca poruszony – chce pomóc, pyta, gdzie ma zamrażarkę, to jej schowa mrożonki. Wjeżdża do kuchni specjalnym wózkiem, pomaga wszystko rozpakować. Później, gdy włosy zaczynają odrastać, dostawcy po prostu w progu wręczają siaty. Ona zdziwiona, łatwo się przyzwyczaić do specjalnego traktowania. Prosi o pomoc, bo jednak zgrzewki z napojami to dla niej za dużo, tłumaczy, że ma raka i jest słaba po chemioterapii. Brak taryfy ulgowej to namacalny dowód, że wygląda na zdrową osobę. (…)
Leczenie to priorytet, urządzanie mieszkania musi poczekać. (…) Robert rezygnuje z kilku wyjazdów, chce być z nią w czasie chemii. Są przyjaciółki, jest mama, dzięki ich wsparciu partner może zrealizować te projekty, które są od dawna opłacone. Inne przekładają – jak mówi – trudno, czasami marzenia mogą poczekać. (…) Jednak nie wszystkie marzenia odkładają na później. W trakcie chemioterapii, między wlewami, udaje im się wyrwać na Seszele, po operacji i radioterapii jadą na Maltę. Nie można więc powiedzieć, że rak całkiem pokrzyżował im plany, zdezorganizował całkowicie ich życie. Świat się nie zawalił. (…)
Przy ostatniej chemii płacze, przez cały czas, całe pięć godzin.
Tak się cieszy i przeżywa, że to jest ostatni raz.
Podobnie jest z radioterapią. Do dziś pamięta datę tej ostatniej – 27 kwietnia. Wykończona po leczeniu, zmęczona psychicznie i fizycznie, cieszy się jak dziecko. To ogromne emocje.
– Nigdy nie zapomnę, jak leżałam w trakcie ostatniego naświetlania. Nie można się wtedy ruszyć nawet o milimetr. Nie można nawet drgnąć. A ja tak płakałam, że mi się w uszach, w małżowinach zrobiły jeziora od łez, bo nie mogłam się wytrzeć.
Bolesne zwycięstwo
Jak już naświetlanie się kończy, jak już może się ruszyć, wszystkie te zebrane łzy spływają jej po szyi, a ona płacze dalej. Siedzi półnaga i nie może przestać. Pani, która obsługuje aparat, przychodzi ją pocieszyć, przytula ją taką gołą i mówi, że przecież wszystko będzie dobrze, bo właśnie zakończyła leczenie.
Dzisiaj mówi, że choroba paradoksalnie dała jej bardzo dużo. Nawiązały się przyjaźnie na całe życie.
– Na tych korytarzach pełnych bólu i beznadziei poznałam wielu cudownych ludzi. Jestem przekonana, że będziemy się wspierać i spotykać, i tak, jak dzieliłyśmy złe chwile, teraz będziemy dzielić piękne i wspaniałe chwile, to głębokie przyjaźnie.
Rak zweryfikował też środowisko znajomych. Niestety, niektórzy… może nie tak, że nie zdali egzaminu, bo nikt nikogo nie egzaminował, ale nie sprawdzili się.
Choroba uczy ją pozytywnego i zdrowego egoizmu. Coraz częściej myśli, by dać sobie na luz, żeby się nie przejmować, nie zastanawiać, co ludzie gadają, żeby nie brać do głowy dupereli. Dużo odpoczywa, sprawia sobie sporo drobnych przyjemności. Nabrała dystansu do wielu spraw. W rodzinie jeszcze się do siebie zbliżyli. Z partnerem są przekonani, że po tym, co przeszli, są tak silni, że już nic nie jest w stanie zachwiać ich uczucia i ich miłości. (…)
Po leczeniu stara się wrócić do normalnego życia. Na razie musi się badać co trzy miesiące, żeby sprawdzić, czy rak nie wrócił, stara się odbudować organizm po chemioterapii, pozbyć się skutków ubocznych i zrealizować marzenie, by obudzić się bez bólu, bo już nie pamięta takiego dnia, gdy nic jej nie bolało.
W permanentnym bólu żyje niemal od początku chemii, do dziś nie ma czucia w rękach i w stopach. Bolą ją kości, kręgosłup, głowa. Ma już swoją wewnętrzną skalę – jak boli na 10, bierze mocne środki, jak na 7 – trochę słabsze, jak na 4-5 – nie bierze nic, bo nie chce się truć następnymi tabletkami.
Przed chorobą była bardzo aktywna, miała umięśnione, wysportowane ciało, biegała, więc miała też fajne nogi, z których zawsze była zadowolona, lubiła siebie. Teraz do zrzucenia zostało jej 5 kg, ma problem z paznokciami, to zaburza poczucie kobiecości. Na szczęście ma partnera, który cały czas jej mówi, że jest najpiękniejsza na świecie.
Co powiedziałaby innym kobietom, które poznają diagnozę?
Od kiedy się ujawniła, nie ma tygodnia, by nie odezwała się do niej jakaś dziewczyna, która właśnie się dowiedziała, że ma raka piersi. Codziennie 47 Polek słyszy taką diagnozę – wśród nich jest bardzo dużo młodych dziewczyn. Pytają, jak sobie poradzić ze stresem, z utratą kobiecości, z organizacją leczenia.
Zawsze im mówi, że to jest ten moment, gdy mają zacząć myśleć tylko o sobie, słuchać swojego ciała, swojego organizmu, nie robić nic wbrew sobie. (…) Przez tych kilka miesięcy trzeba być bardzo egoistycznie nastawionym na swoje potrzeby. (…)
To jest moment, gdy trzeba się na siebie nastawić na sto procent. (…) Myślenie o sobie pomaga. Ważne też, by dać sobie czas na negatywne emocje, wypłakać się. Łzy to nie krwotok, nie można się wyłzawić na śmierć, ale później trzeba się otrząsnąć i ruszyć do przodu. Trzeba też sobie wbić w głowę, że to jest przejściowe, potrwa kilka miesięcy i minie, bo szybko wykryty rak jest do wyleczenia.
– Mam nadzieję, że swoim życiem, swoją postawą pokazałam, że rak nie musi demolować całego życia, raka nie trzeba się wstydzić i nie trzeba się zamykać.
Fragment pochodzi z książki Agnieszki Witkowicz-Matolicz "Niezwykłe dziewczyny. Rak nie odebrał im marzeń", która ukazała się nakładem wydawnictwa OFICYNA 4EM.
To nie jest książka o chorowaniu, to książka o tym, jak smakować życie! Pokazuje, że rak piersi to nie wyrok. We wzruszających reportażach autorka opowiada historie 10 młodych kobiet, które odrzuciły stereotypy i postanowiły chorować inaczej. Do tego krótkie rozmowy z lekarzami i vademecum dla pacjentek.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.