Oto #HIT2019. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
– Piersiówkę i ciuchy, które będzie można potem wyrzucić – słyszę. Pani Renata, nazywana przez niektórych "polską Erin Brockovich", tłumaczy, że po wizycie w Zachemie po prostu trzeba się napić.
Traktuję to jako żart, ale rzeczywiście – kiedy będziemy opuszczać "Zieloną" (składowisko odpadów), najbardziej niebezpieczne miejsce Zachemu, powie mi, żebym otworzył skrytkę w samochodzie i poszukał małej buteleczki z nienapoczętym jeszcze trunkiem.
Historia Zachemu jest długa. W czasie II. wojny światowej na terenach tych działała niemiecka DAG Fabrik, zajmująca się produkcją materiałów wybuchowych. Po wojnie w jej miejsce powstał Zachem, najpierw także produkujący materiały wybuchowe, a potem produkty chemii organicznej. W szczytowym momencie zatrudniał kilka tysięcy ludzi i zajmował powierzchnię kilkuset hektarów. Zakłady miały własny szpital, klub sportowy, szkołę i przedszkole.
W Zachemie od początku było niebezpiecznie – w 1952 r. doszło do potężnej eksplozji na linii produkcyjnej trotylu, w której zginęło 15 osób, a 82 zostało rannych – ale jeszcze długo o żadnej bombie ekologicznej nikt tam nie słyszał.
Dziś ludzie też niechętnie słuchają, szczególnie politycy. Renata Włazik mówi jednak, że efekty tego, co się dzieje, widać gołym okiem. Niektórzy mieszkańcy skarżą się na pieczenie oczu, a ich skóra zaczyna mieć dziwny wygląd. Oficjalnych statystyk nie ma, bo nikt nie chce zrobić badań, ale lekarka z jednego z ośrodków zdrowia zdradza, że wydaje bardzo dużo tzw. zielonych kart. To karty wydawane chorym na raka.
Gdy wjeżdżamy na teren dawnego Zachemu, gdzie dziś znajduje się także Bydgoski Park Przemysłowo-Technologiczny, dowiaduję się, że jeszcze kilka lat temu nie byłoby to możliwe. Obowiązywał zakaz – między innymi ze względu na występujące tam skażenie .
A nawet jak było można już wjechać, to był zakaz wjazdu z dziećmi. Mówiłam, że ja tylko przejadę, szyby będą zamknięte. "Nie, to może szkodzić" ostrzegano – wspomina Renata Włazik.
I dalej może szkodzić. Ale jedziemy. Patrzymy na trawy porastające dachy budynków – nikt ich tam bynajmniej nie zasiał, nie ma to nic wspólnego z zadbanymi i zaprojektowanymi ogrodami na dachach biurowców, które można spotkać w dużych miastach. Tutaj jest to ponury efekt uboczny produkcji chemicznej, jeden z wielu. Sadzenie tu czegokolwiek wydaje się mijać z celem.
Widzisz te drzewka? – pani Renata wskazuje rząd niskich drzew. – One są sadzone po raz czwarty. Znam kogoś, kto to sadził. Sadzą w całej Polsce i wszędzie im się przyjmują. Tylko nie tu.
Nowe drzewa nie chcą tam zapuścić korzeni, ale ludzie – owszem. Codziennie oddychają powietrzem, w którym mogą się znajdować substancje chemiczne, w tym także te mutagenne i kancerogenne. Podobnie jest na osiedlu Łęgnowo Wieś, ale tam dodatkowo ludzie mają stały kontakt z wodą, w której znajdują się chemikalia (m.in. fenol, WWA, toluidyna, AOX-y).
W okolicach "Zielonej" poziom fenolu, którym podczas II wojny światowej w niemieckich obozach koncentracyjnych zabijano niektórych więźniów, przekracza normę dla wód pitnych ponad 150 tys. razy. Wystarczyłyby dwa wiaderka takiej wody, aby zatruć basen olimpijski.
Mieszkańcy osiedla Łęgnowo Wieś, gdzie woda ma kolor coli, przez jakiś czas otrzymywali darmową wodę pitną, ale potem zostali od niej odcięci. Mają teraz wodę z wodociągów miejskich, za którą płacą więcej niż inni mieszkańcy Bydgoszczy. Wielu decyduje się skorzystać z wody podziemnej czy powierzchniowej - prawo na to zezwala.
Może dlatego wielu problemu w ogóle nie widzi. Ludzie są szczęśliwi, że mają pracę i tanie mieszkania (na terenach skażonych mieszkania są o ok. 30 proc. tańsze niż w centrum Bydgoszczy). Ale jedna z firm amerykańskich, która chciała robić tutaj "duże biznesy", szybko się zmyła.
Na odchodne powiedzieli ponoć: "Nie chcemy świecić" – stwierdziła Renata Włazik.
Prezez Zarządu Bydgoskiego Parku Przemysłowo-Technologicznego Andrzej Półgrabski podkreśla tymczasem, że teren BPPT "został wydzielony z obszaru Zakładów Chemicznych Zachem w latach 90." i "nie była tam prowadzona działalność produkcyjna". – Działki, którymi obecnie zarządzamy, nie były także miejscem składowania żadnych niebezpiecznych substancji. Od 2008 roku sukcesywnie prowadzimy pod nadzorem RDOŚ i WIOŚ badania hydrogeologiczne. Jak dotąd nie wykazały one zanieczyszczeń gruntu działek położonych w Parku – oznajmił.
W końcu dojeżdżamy na "Zieloną". To najbardziej niebezpieczne składowisko zanieczyszczeń na terenach po Zachemie. W przeszłości pani Renata oprowadzała po nim dziennikarzy, ale mi mówi, żebym poszedł sam. Daje tylko maseczkę i dobrą radę: – Nie siedź tam za długo. – Tłumaczy, że sama nie idzie, bo na Zielonej nie może już wytrzymać. – Potem trzy tygodnie wracam do siebie – stwierdziła.
"Zielona" straszy tabliczkami: "zakaz wstępu". Straszy dziwnym, odrealnionym krajobrazem – odrealnionym delikatnie, ale na tyle, żeby poczuć się nieswojo. Straszy też pustką. Wydaje się, że w pobliżu nie ma żywej duszy, choć nie mogę być pewny. Kiedyś podczas takiej eskapady Renata Włazik zostawiła samochód pod lasem, a kiedy wróciła, lusterka były wyrwane, a wycieraczki powykręcane. Wtedy też wydawało się, że nie ma żywej duszy.
Pani Renata wie, że nie jest lubiana ani przez polityków, ani przez wielkie firmy, które działają dzisiaj na terenie dawnego Zachemu. Mam to w pamięci, kiedy chodzę po "Zielonej", dlatego, zgodnie z radą, nie spędzam tu dużo czasu. Ale wcale nie trzeba długiego pobytu na "Zielonej", żeby żołądek zaczął podchodzić do gardła.
Niektórzy, gdy tu przychodzą, zaczynają mieć zawroty głowy, inni wymiotują.
Myśmy tam kiedyś byli z wycieczką zagraniczną i część ludzi miała niezbyt miłe miny, gdy tam chodziła. I nie chodzi wcale o jakiś smród, tylko o to, że człowiek się ewidentnie źle czuje, gdy tam przebywa – mówi dr hab. inż. Mariusz Czop z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie.
Wspomina sytuacje, gdy zdarzało się, że po pobieraniu odpadów z "Zielonej", przewożąc je w bagażniku w samochodzie do Krakowa, gdzieś po drodze trzeba było zatrzymać się, żeby ktoś mógł po prostu zwymiotować.
Pytam go o alkohol – czy łyk z piersiówki, którą podała mi pana Renata, coś może pomóc po pobycie w takim miejscu. Odpowiada, że to raczej tylko "miejscowy folklor". – Nie mamy tego zanieczyszczenia w żołądku, tylko w płucach. Nie są to też zanieczyszczenia bakteryjne. Załóżmy, że ktoś w żołądku ma bakterie i wypije alkohol – wtedy alkohol je unicestwi. Tutaj jednak picie alkoholu niewiele da, jest to niestety mit – nie zostawia złudzeń.
Na koniec kilkugodzinnej wycieczki pani Renata przyznaje, że powoli opada już z sił. Nie dziś, tylko ogólnie. Ulatniają się jej oszczędności, dzięki którym działa społecznie. O oczyszczenie tych terenów walczy już od ponad trzech lat, ale rządzący ponoć niewiele robią.
Miasto problem jednak dobrze zna i jest świadome zagrożeń. Na stronie bydgoszcz.pl ma nawet specjalną zakładkę "Zachem" z informacjami na ten temat.
Kilka miesięcy temu prezydent Rafał Bruski podkreślał jednak, że za zanieczyszczenie po Zachemie nie odpowiada Bydgoszcz, tylko państwo. Na sesji rady miasta pytał, gdzie są przedstawiciele innych instytucji.
– Może ich nie ma, bo nie mają się czym pochwalić– mówił. Wtórował mu radny PO Jakub Mikołajczak, który zwracał uwagę, że Zachem był spółką państwową i to Państwo czerpało z niego zyski.
W raporcie AGH ze stycznia 2018 roku potwierdzono, że ludzie użytkują wodę zagrażającą życiu i zdrowiu. W marcu tego samego roku wojewoda kujawsko-pomorski Mikołaj Bogdanowicz powołał zespół ekspertów, który zajmował się skażonymi terenami pozachemowskimi w Łęgnowie.
Kilka miesięcy po powołaniu zespołu wojewoda podkreślał, że osiągnięto pierwszy od lat sukces w zakresie usuwania szkód po byłym Zachemie. Wiceprezes WFOŚiGW w Toruniu Dariusz Wrzos mówił, że formuła, w jakiej pracował zespół ekspercki ds. Zachemu, została wyczerpana i zespół został rozwiązany.
Dr hab. inż. Mariusz Czop z AGH, zgodnie z obowiązującym prawem, zgłosił fakt występowania zagrożenia dla zdrowia i życia ludzkiego do prokuratury.
Prokuratura miała z jednej strony moje zgłoszenie i wyniki profesjonalnych badań, a z drugiej miała zeznania ludzi w stylu, przy czym nie chciałbym nikogo obrazić, tylko oddać ich ducha: "Ci naukowcy to przesadzają", "Ja piję tę wodę, mój ojciec pił, mój dziadek pił – i żyjemy", "Przecież nic się strasznego nie dzieje".
I prokuratura umarza sprawę ze względu na nikłą szkodliwość społeczną. Jak nie działają urzędy, premierzy, to gdzie ja mam pisać z informacją, do papieża? Ale się nie poddaję i będą pisał dalej - mówi dr hab. inż. Mariusz Czop.
Dalej chce prowadzić badania na tych terenach, tak żeby były solidne fundamenty, kiedy rządzący, być może nie ci, ale ci, którzy przyjdą po nich, postanowią wziąć się za problem na poważnie. I przypomina, że tak samo jak Renata Włazik, ze składowiskiem odpadów walczyła kiedyś Zuzana Caputova (prezydent Słowacji - przyp.red).
– Czternaście lat trwała jej uporczywa walka o swoją małą ojczyznę, aż w końcu ją wybrali na prezydenta. Są więc pozytywne przykłady, że jednak takie społeczne zaangażowanie ma sens. Tylko że za nią stała cała lokalna społeczność – zaznaczył.
Pani Renata nie ma póki co tak dużego wsparcia. Znajomi mówią jej, że mierzy się z Goliatem – tak jak wielu aktywistów na całym świecie.
To nie jest tak, że Polska jest jakimś wyjątkiem wśród narodów świata. Że w Niemczech czy USA obywatel pstryka palcami i rządowe agencje przyjeżdżają, likwidują takiego truciciela i wszystko jest w porządku.
Protesty środowiskowe w USA i Europie zawsze są okupione tym, że z obywateli ideowych, którzy chcą zawalczyć o swoje otoczenie i starają się poprawić stan środowiska, robi się zazwyczaj wariatów i rząd i wszystkie instytucje są przeciwko nim. A duże koncerny mają ogromne pieniądze i najlepszych prawników i potrafią zniszczyć takich ludzi – ocenia dr hab. inż. Mariusz Czop.
Skoro skażenie nie interesuje polskich decydentów, to może zainteresuje niemieckich. Niedawno informacja o skażeniach została przekazana Zielonym, najsilniejszej obecnie partii u naszych zachodnich sąsiadów.
Pismo ma trafić do Parlamentu Europejskiego. Stwierdzono w nim, że "w XXI wieku w środku Europy mamy tykającą bombę ekologiczną, o której większość Europejczyków nie ma pojęcia".
Ani Renata Włazik, ani dr hab. inż. Mariusz Czop nie tracą nadziei na rozwiązanie problemu. Czasu jest jednak coraz mniej.
To skażenie nie zniknie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ono nadal tam jest i się rozprzestrzenia – mówi Renata Włazik.
Dodaje, że zanieczyszczenie jest coraz bliżej Wisły. Jeśli się do niej dostanie, to zacznie płynąć w stronę Bałtyku.
Wtedy bomba może wybuchnąć.
Renatę Włazik w jej działaniach można wesprzeć na Facebooku. Dołącz do grupy "Renata Włazik - Zachem bomba ekologiczna Bydgoszczy".
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.